wtorek, 7 czerwca 2016

dlaczego wszyscy mówią, że bycie singlem jest super (ale bycie w związku jest ciekawsze)

osobiście uważam, że bycie singlem to najbardziej rozwijający czas w życiu człowieka. ktoś, kto nigdy nie był sam lub okres bycia samemu traktował jedynie jako "szukanie kolejnego chłopaka/kolejnej dziewczyny" stracił coś niesamowicie ważnego i prawdopodobnie jest niepełny i czegoś mu brakuje.

nie ma bowiem nic ważniejszego niż chwile, kiedy zastanawiasz się kim jesteś, czego pragniesz, do czego dążysz, co lubisz, czego oczekujesz od życia. sam, tylko dla siebie. bez względu na nikogo innego. nie patrząc na rodziców, przyjaciół. co chciałbyś robić, gdybyś miał taką możliwość, co chciałbyś w życiu osiągnąć i w jaki sposób. choć bycie samemu dla wielu osób wydaje się usłane smutkiem i samotnością, to paradoksalnie rzadko kiedy takie jest. praktycznie każdy ma przyjaciół, znajomych, kolegów z pracy, ze studiów. nikt nie siedzi sam każdego dnia, użalając się nad swoim żałosnym losem. a może chciałabym, żeby tak było i są tacy ludzie, ale oni potrzebują pomocy specjalisty i nie o nich jest ten wpis.

bycie singlem jest, przede wszystkim, proste - wstajesz rano, robisz sobie śniadanie, ubierasz, co chcesz, idziesz na uczelnię/do pracy, wypełniasz swoje obowiązki, wracasz do domu, jesz obiad, robisz coś dla siebie, idziesz spać. są dni, kiedy masz wrażenie, że twoje życie jest wspaniałe, ludzie są dobrzy, a ty sam urodziłeś się w czepku, mogąc żyć w swojej skórze. niestety przychodzą też chwile, kiedy patrzysz w lustro i cholernie ciężko powiedzieć ci "hej, kocham cię ty stara małpo" i nie wiesz czego chcesz, ale jesteś pewien, że nie tego, co tu i teraz. chciałbyś uciec, ale wiesz, że to bez sensu, bo, choćby na bali, nie da się uciec przed sobą.
a teraz pomnóż to razy dwa.

wiesz już kim jesteś, czego chcesz, a czego nie zniesiesz. czego potrzebujesz i czego szukasz, a co możesz innym zaoferować. spotykasz fajną osobę. myślisz sobie: "o kurwa, to jest TO, wszystko się zgadza i wszystko gra". zachłystujesz się tym drugim człowiekiem, jak niekiedy sobą. TAK, RANY, W KOŃCU LOS POŁĄCZYŁ TYCH DWOJE ŚWIETNYCH LUDZI. ale przypomnij sobie dni, kiedy nie cierpisz siebie i myślisz, że nie dajesz rady i że jesteś jakiś ułomny. jaka jest szansa, że nie przyjdzie dzień, kiedy o tym drugim, wspaniałym człowieku, nie pomyślisz "ja pierdole, co to za zbieg nieszczęśliwych zdarzeń wszechświata"? i wtedy właśnie pojawia się magiczne słowo: PRACA.

ludzie z natury nie są pracowici. ludzie chodzą co pracy, żeby mieć pieniądze, aby utrzymać rodzinę i móc sobie pozwolić na swoje hobby. gdyby każdemu zaproponować zastrzyk pieniędzy do końca życia, to mało kto by z niego zrezygnował. nie twierdzę, że każdy od razu złapałby za pilot i leżał przed telewizorem. ale raczej oddałby się innym inicjatywom, choćby wolontaryjnie, czemuś, co ich naprawdę kręci, ale wiedzą, że w prawdziwym życiu nie będą mieć z tego dochodów i muszą to robić pro bono, nie mogąc poświęcić się temu w pełni.
ludzie z natury są hedonistami. jeśli ktoś ma pracę, która jest jego absolutną pasją, to by z niej nie zrezygnował. ale nie zażynałby się na maksymalnym godzinowym przerobie, żeby wycisnąć z tego kupę szmalu, robiłby to dla przyjemności. jak wszystko.

związek też służy przyjemnościom. spotykasz kogoś nowego. zaczynacie spędzać czas w wasz ulubiony sposób. cudownie, jeśli jest to ulubiony sposób obojga. wybuchają fajerwerki, a w niebo wzlatują białe gołębice. ale pojawia się pierwszy zgrzyt. to zazwyczaj wtedy dowiadujesz się o cesze charakteru swojego partnera, która nie do końca ci pasuje, ale akceptujesz ją, bo reszta jest super. wkrótce przychodzą kolejne zgrzyty i mechanizm zaczyna podrdzewiać. panikujesz. pierwsza myśl, jaka przychodzi do głowy prawie każdemu, to "wiedziałam/em, że nie nadaję się do bycia w związku". et voila. mamy katastrofę.
w związku chodzi o to, żeby każdą pierdołę omówić. zarówno tę złą, która sprawia ci przykrość i cię rani, jak i tę dobrą. jeśli nie powiesz komuś "hej, to sprawia mi zajebistą przyjemność, kiedy tak robisz", to skąd ktoś ma wiedzieć, że to dla ciebie takie super ważne?
i tutaj zazwyczaj sporo osób odpuszcza. ale odpuszcza na dwa różne sposoby. pierwszy z nich, to rozstanie, kiedy dochodzisz do wniosku, że być może jednak się pomyliłeś i osoba, która wydawała ci się idealna, tak naprawdę wcale do ciebie nie pasuje. drugi sposób, to życie w byle jakim związku, byle znów nie być samemu. w sumie trochę uwiera, ale przynajmniej jest do kogo się przytulić w sobotę wieczór.

oba są tak samo złe. no chyba, że nie ma wyjścia i związek naprawdę jest pomyłką albo patologią. wtedy trzeba zebrać w sobie siłę i odejść. w innym wypadku - trzeba wyzbyć się swoich egoistycznych, singielskich pobudek i trochę się postarać. powiedzieć, że ci źle i dlaczego (mimo, że często nie dowierzasz, że osoba, którą teoretycznie tak dobrze znasz, może mieć inny punkt widzenia. może). jak myślisz, co mogłoby zmienić ten stan. kiedy w grę wchodzą prawdziwe uczucia i dobra wola, to nie ma siły, żeby to nie zagrało. jeśli nie zagra, to przynajmniej masz czyste konto, wiesz, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś, żeby uratować to, co kiedyś dawało ci tyle szczęścia.
a jeśli zagra, to nie ma nic piękniejszego, niż uczucie, że ponownie zalewa cię ta sama fala ciepła i miłości, co kiedyś.

bo fajny związek jest fajny. a niefajny jest taki se. bycie singlem jest wygodne, a związek nie jest już taką sielanką. związek to walka. dlatego ludzie twierdzą, że są singlami "z wyboru". bo nie są gotowi jeszcze na to, żeby popracować nad tym, co na nich spada. ponieważ nie ma nic bardziej błędnego niż przeświadczenie, że coś, co jest nam dane raz, jest nam dane na całe życie.

wtorek, 15 września 2015

it's so powerful

jeśli chodzi o związki, zawsze byłam krótkodystansowcem. natomiast jeśli chodzi o życie między związkami - zawsze byłam singlem. być może wynikało to z tego, że jestem jedynaczką i od początku wiedziałam, jak bawić się w pojedynkę. jak zająć się samą sobą i nie czekać na decyzje innych. jak sobie radzić bez niczyjej pomocy.
być może natomiast z tego, że za każdym razem, kiedy wchodziłam w jakąś relację, to zaczynało mi totalnie odpierdalać. dosłownie. najpierw, zanim się do kogoś przekonałam i przyzwyczaiłam, i miałam ochotę sama się do niego przytulić - mijało kilka tygodni. po kilku takich sytuacjach rozpoznałam to jako niewidzialną szybę zrobioną z lodu, który topnieje bardzo powoli. ale koniec końców zawsze topniał, a to co było pod nim, wcale nie wyglądało lepiej. przypominało mi bagno. nie dziwię się, że nie chciałam brnąć w to za każdym razem od nowa. lepiej było sobie po prostu ponarzekać raz na 2 tygodnie, obejrzeć romantyczną komedię z butelką wina, popłakać i iść spać. i był spokój.
dopiero kiedy odkryłam w sobie prawdziwą miłość - miłość do siebie samej - zaczęłam rozumieć, o co chodzi w relacjach międzyludzkich. że nie potrzebujesz ludzi, żeby dali ci szczęście. że sama musisz zadbać o to, żeby czuć się dobrze. dopiero wtedy, kiedy możesz stanąć przed lustrem, spojrzec na swoje nie zawsze satysfakcjonujące odbicie :D i SZCZERZE (naprawdę szczerze wyrażając to, co naprawdę czujesz!!! nie jakieś gównopowtarzanie bezsensownej mantry) powiedzieć "KOCHAM CIĘ I BĘDĘ PRZY TOBIE NA ZAWSZE" do siebie samego - dopiero wtedy jesteś zdolny wejść w miarę przyzwoity związek. serio, nie próbujcie tego wcześniej.

w każdym razie, jako że naprawdę jestem związkowym świeżakiem i fascynuje mnie to wszystko, jak jednego dnia kochasz, a drugiego masz dość, jak raz zagłaskałbyś kogoś na śmierć, a później czujesz, że jednak egoizm bierze górę, jak denerwujesz się o rzeczy, które normalnie nie miałyby prawa cię zdenerwować, albo, on the other side, jak dobrze jest mieć do kogo napisać, że coś ważnego własnie się stało w twoim życiu. i jego to zawsze obchodzi. to naprawdę fascynujące.
no ale jako że odkrywam to wszystko tak naprawdę dopiero teraz, będąc u progu wejścia w 26. rok mojego życia;) to opiszę tu jedną z kilku zasad, które moim zdaniem są uniwersalne dla każdego zdrowego związku. i mam nadzieję, że nigdy ich nie zapomnę. niezależnie od tego, czy już poznałam swoje przeznaczenie, czy też może będąc przed ślubem z kimś zupełnie innym. bo życie właśnie dlatego jest takie piękne, że NIGDY nic nie wiadomo.

BEZ SZACUNKU NIE MA ZWIĄZKU.
to nie ma prawa się udać. babcie i mamy przekonują nas, że najważniejsze to, żeby "chłopak był dobry". oczywiście, jest to niezmiernie ważne, żeby nie był skończonym skurwysynem. niemniej jednak raczej żadna szanująca się kobieta nie zwiąże się ze skończonym skurwysynem. no chyba że się nie kocha i brak jej szacunku do samej siebie. to też jest istotne. ale zmierzam w innym kierunku.
poznajesz nową osobę. skończyłaś, dajmy na to, filologię. pracujesz w szkole językowej, lubisz swoją pracę, nie zarabiasz kokosów, ale się w niej realizujesz. albo skończyłaś jakąś wydziwianą filologię i pracujesz jako super tłumacz. i lubisz swoją pracę jeszcze bardziej niż w pierwszym przypadku. poznajesz chłopaka, jest przystojny, miły, ale zero oczytania, kieruje tirami i interesują go odżywki białkowe. TO NIE PRZETRWA. NAPRAWDĘ. niezależnie od tego jak bardzo on by chciał, nigdy nie będzie czuł się do końca dobrze przy tobie, bo będziesz inteligentniejsza i nie będzie umiał z tobą poprowadzić konstruktywnej konwersacji. a ty? babcia ci powie, że najważniejsze, że jest dobry. będzie dobry, będzie ci kupował kwiaty, jeździł z tobą na wakacje i może nawet będzie chciał się z tobą ożenić i mieć dzieci. ALE TO NIE WYSTARCZY.
pewnego dnia obudzisz się tak znerwicowana, że frustracja zacznie wypływać z ciebie razem ze łzami, ze smarkami z nosa i wypadać ci z włosami. nie wiesz dlaczego tak jest? ja powiem ci dlaczego. bo jeśli nie szanujesz kogoś za to, co robi i kim jest, to NIE MOŻESZ Z NIM BYĆ. nie chodzi mi o szanowanie człowieka jako człowieka, to jest obowiązkowe w stosunku do wszystkich. ale przez szacunek do partnera rozumiem podziw. podziw dla tego, co ma do powiedzenia. podziw dla tego, czym się zajmuje i dla tego, że możesz od niego dowiadywać się kolejnych nowych rzeczy. a on od ciebie. podziwiacie się nawzajem jako osoby.
wstajesz rano i myślisz sobie: wygrałam los na loterii będąc z kimś takim. nawet jeśli jest sprzeczka. nawet jeśli to ten moment, że zastanawiasz się, czy bycie w związku ma sens. wtedy przypominasz sobie, jak bardzo podziwiasz tę drugą osobę. jaka jest bystra, zaradna, inteligentna i jak cię rozbawia, nawet jeśli nie masz ochoty się śmiać.

bo, proszę państwa, nie ma NIC LEPSZEGO w związku 20-kilkulatków niż poczucie, że twój chłopak/dziewczyna JEST NAJFAJNIEJSZĄ OSOBĄ jaką poznałeś w życiu. pomyślcie sobie teraz szczerze, czy naprawdę tak sądzicie o swojej drugiej połówce? ja już zrobiłam rachunek sumienia swoich wszystkich przeszłych znajomości i żałuję, że wcześniej tego nie wiedziałam :)

niedziela, 26 kwietnia 2015

dlaczego odradzam tabletki antykoncepcyjne i dlaczego uważam, że PCOS nie istnieje

wiem, że tytuł posta jest dość kontrowersyjny, a w sumie sama nie wiem od czego zacząć, więc może zacznę od początku.

w wieku circa about 14/15 lat zaczęłam się niepokoić swoim wyglądem. nie byłam ani gruba, ani chuda, ale za to zauważyłam, że nad moją górną wargą zaczyna rosnąć wąs, a na twarzy (szczególnie w okolicy brody) kwitną obrzydliwe czerwone pryszcze. hormony zaczęły buzować.ogólnie rzecz biorąc - nie pamiętam, żebym wyglądała brzydziej niż wtedy i przez kolejne 4-5 lat. przy okazji dostałam też klasycznej nastoletniej depresji (nastolatki są wspaniałe, naprawdę! :)) .
moja mama, jako że jest to mama z rodzaju nadopiekuńczych, natychmiast udała się ze mną do poradni endokrynologicznej dla dziewczynek. diagnoza bez zaskoczenia - PCOS - potwierdzona została jeszcze kilak razy przez kilku innych znamienitych profesorów w całej Polsce :) nie żeby miało to jakieś znaczenie dla mojego życia albo tego, co mogę w nim robić (albo czego nie), ale jak napisałam wyżej, moja mama jest z rodzaju nadopiekuńczych. ;)
zostały mi zapisane tabletki na "D" (nie chciałabym tu podawać całej nazwy, bo nie wiem co można a czego nie w internetach). po roku pryszcze i wąs zniknęły, ale jako że byłam młoda (i nadmienię że od zawsze regularnie miesiączkująca, a poziomy hormonów w mojej krwi - w normie :)), to po roku pani doktor postanowiła tabletki odstawić.
z tego, co kojarzę, następnie - po osiągnięciu 18 rż - leżałam w kilku klinikach ginekologiczno-endokrynologicznych no i wszędzie to samo - PCOS, PCOS, PCOS i kolejne hormonalne tabletki dwuskładnikowe. przypomina mi się, że najdłuzszy okres w moim życiu bez hormonów trwał przez cały 2gi rok studiów. co więcej - dalej normalnie miesiączkowałam, wyglądałam tak samo, a pryszcze przestały być tak obrzydliwe, chociaż zawsze jakiś tam wyskoczył - uroki cery tłustej :)
od 3go roku studiów zaczęłam brać kolejne tabletki hormonalne, no bo to wiadomo, jedyny sposób leczenia PCOS ;) przypomnę, że właściwie to nie cierpię na insulinooporność, hormony dalej miałam w normie, a miesiączki ciągle regularne ;) także tabletki prawdopodobnie zaczęłam brać z powodu włosów na rękach, albo nie wiem :))

po tym wcale nie krótkim wstępie, chciałabym przejść do części zasadniczej., czyli argumentów za moją tytułową tezą. a zatem: moja cera WCALE SIĘ NIE POPRAWIŁA, chociaż prawdopodobnie miała się własnie zmienić. włosów też wcale nie miałam mniej, nigdzie, na szczęście na głowie też nie ;)) własciwie nie widzialam ani plusów, ani minusów brania tabletek, dopóki jakieś 1,5 roku temu nie zniknęła mi miesiączka ^^ wiadomo, że to nic wspaniałego, raz w miesiącu przez 5 dni nie móc iść na basen i łykać nospę i ibuprom. ale mimo wszystko - czegoś mi brakowało ;) udałam się więc do dwóch ginekologów-endokrynologów na konsultację i usłyszałam że TAK MOŻE SIĘ ZDARZYĆ, bo to mała dawka hormonów no i oczywiście jeśli bym CHCIAŁA TO MOGĘ DOSTAĆ WIĘKSZĄ (INNE TABLETKI) ALBO WZIĄC TAKIE NA WYWOŁANIE ALE W SUMIE TO I TAK CIĄGLE MUSZĘ JE BRAĆ, BO MAM PCOS.
więc jak usłyszałam coś takiego, to pomyślałam - to w końcu specjaliści, na pewno wiedzą więcej niż ja :) a ja ciągle przerażona tym, że przecież na pewno jak nie będę się faszerować dziennie etynyloestradiolem i drospirenonem to dostanę wypryszczenia i zacznę wyglądać jak chłop - nie umiałam ich odstawić.

nie wiem co bardziej przelało szalę mojego wkurwa - czy to, że byłam spłaszczona emocjonalnie i podczas kiedy moje koleżanki śliniły się na widok kolejnych facetów, ja umiałam powiedzieć - "no, spoko typ" i wzruszyć ramionami, czy może to, że moja cera ostatnio, w wieku już 25 lat (!) zamiast wyglądać przyzwoicie, przeżywała drugą młodość ;) a może to, że jak spytałam innego endokrynologa na zajęciach o inne sposoby leczenia, to powiedział że nie ma potrzeby, albo i w końcu to, że PRZESTAŁAM CZUĆ SIĘ JAK KOBIETA ;)
oczywiście, że się bałam. jezus maria, co jeśli po 3,5 roku przestanę się szpikować tym gównem i naglę dostanę pryszczycy i urośnie mi broda ?! a w końcu to mnie leczy! i na dodatek przecież MOGĘ NIE MIEĆ MIESIĄCZKI, tak mi powiedzieli ! TYLU SPECJALISTÓW MNIE DIAGNOZOWAŁO, mam się przestać leczyć ? jak Ci wszyscy pacjenci którzy przestają brać prestarium tylko dlatego, że ciśnienie im spadło ze 160 na 140 ?? PRZECIEŻ JESTEM CHORA!! to nie jest tak, że biorę je dla zabawy, bo prowadzę rozwiązły tryb życia! one mi pomagają!!
no i jeszcze więcej takich głupich myśli. czułam się jak narkoman - teraz może nie odstawię, bo mam sesję i będę się jeszcze stresować co się stanie? to może jeszcze 1 miesiąc, nie zrobi mi różnicy. BOJĘ SIĘ!!!

aż pewnego dnia podjęłam decyzję - wzięłam dziś ostatnią tabletkę. na jakiś czas. zobaczymy co się wydarzy. czas i tak upłynie. mogę dalej się faszerować jak kurczak albo mogę dać spróbować mojemu organizmowi działać samemu tak jak powinien i sprawdzić, czego naprawdę potrzebuje. jeśli zajdzie potrzeba, to zawsze mogę wrócić do tabsów, bo nie wyjeżdżam do Somalii, dalej będę mieszkać w Katowicach, gdzie co 100 m jest apteka.amen.

wierzcie lub nie, ale przez cały miesiąc nie było dnia, w którym nie zastanawiałabym się, czy dostanę okres. czy mój organizm da radę i czy np nie mam już przedwczesnego wygasania jajników? a może mam, tylko żaden wspaniały endokrynolog się nad tym nie zastanowił, bo brałam antykoncepcję - I TO NORMALNE?
a więc - to make long story short - dziś, po chyba półtorej roku, dostałam miesiączkę. zaledwie miesiąc po odstawieniu tabletek. żadnych problemów. żadnych plamień. zwykła miesiączka, która wygląda tak samo jak te, które miałam dawniej. lekkie kurcze brzucha, bo na szczęście nigdy nie byłam z tych tarzających się z bólu po podłodze ;)
no a poza tym moja cera póki co wygląda lepiej i w ogóle wspaniałe uczucie jak nie trzeba wieczorem chodzić z zegarkiem albo obudzić się dzień po imprezie i z przerażeniem stwierdzić, że - JA PIERDOLE, ZAPOMNIAŁAM. nie wiem , co będzie dalej. może jeszcze dostanę pryszczycy :) może urośnie mi broda ;)
ale nie pamiętam, kiedy się tak cieszyłam, że progesteron sprawił, że: 2 dni temu chciało mi się płakać, chociaż sama nie wiedziałam czemu, że od 3 dni puchły mi nogi, i że moje endometrium się rozpulchniło i właśnie się złuszcza :) wspaniałe wspaniałe uczucie. jestem kobietą i kocham swoje kobiece życie!

dlatego szczerze zastanawiam się, czy jajnik policystyczny = jajnik z więcej niż 12 pęcherzykami na obwodzie i/lub jajnik o objętości >10ml nie jest zwykłym wariantem normy? drodzy kochani ginekolodzy, dlaczego nikt się nad tym nie zastanowił? dziwi mnie to, bo ja sama takie mam i to oba ;) a jestem zwykłą, szczupłą osobą, obecnie już bez większych problemów z wyglądem i od zawsze bez problemów z poziomami insuliny i hormonów. może tak jest, że niektóre kobiety mają mniej włosów i pryszczy, a inne więcej i tak było od zawsze a PCOS to choroba wymyślona na potrzeby koncernów farmaceutycznych produkujących DAH ? :)) dziękuję bardzo za diagnozę, ale mam zamiar się na nią wylać, bo na studiach nauczyli mnie przede wszystkim, żeby leczyć objawy, a nie wyniki ;) dlatego nie wiem jak supresja owulacji, którą wywołują tabletki antykoncepcyjne, miałaby pozytywnie wpływać na chorobę, której jednym z kryteriów rozpoznania może być brak lub rzadkie owulacje ? :)) taka sytuacja, że ginekologia bardzo mnie interesuje, ale już nie patrzę tak samo na endokrynologię, bo połowa moich koleżanek jest "chora". na to samo co ja. a większość wygląda jeszcze lepiej ode mnie :)

i dlatego sądzę, że każda nastolatka ma prawdo mieć pryszcze i wąsa i że nie trzeba jej od razu faszerować świństwem i że pomyślcie wszyscy o innych narządach w ludzkim ciele, które mają swoje odmiany w budowie i funkcji i to nie znaczy, że trzeba je całe życie leczyć albo od razu wycinać. ^- AMEN.

wtorek, 3 lutego 2015

ja

fajnie. już chciałam zakładać nowego lifestyle'owego bloga. ale okazało się, że mam starego w całkiem niezłej i niedrażniącej szacie graficznej. postanowiłam więc go odkopać.

w moim życiu od ostatniego wpisu (2012) zmieniło się wszystko.
w międzyczasie przeżyłam mój pierwszy prawdziwy związek, choć później okazało się, że wcale nie był do końca taki prawdziwy, a następnie przeszłam całkowitą przemianę osobowości (to ciągle in progress).

jestem już na szóstym roku medycyny, za chwilę będę lekarzem. strasznie mnie to cieszy, bo w końcu zrozumiałam co naprawdę chciałabym w tej medycynie robić i gdzie ewentualnie mogłabym dla siebie znaleźć miejsce. jak nie znajdę (za co gromko podziękuję naszemu MZ i zapewne kolejnemu licznemu rozdaniu rezydentur w 2016), to wtedy będę kombinować dalej. to jest pierwsza ważna rzecz, której się nauczyłam - NIE WSZYSTKO NA RAZ. I MAŁE KROKI.

ale do tego jeszcze kiedyś wrócę.
póki co - wszystko to, co tu dziś napiszę i co ostatnio zauważyłam, miało swój początek w moich niedawnych zajęciach z psychiatrii i prelekcji z zaburzeń osobowości.
na początku myślałam, że w mojej grupie przeważa skłonność do zaburzenia osobowości typu narcystycznego, bo większość z tych cymbałów uważa się za niezwykłych, wyjątkowych i niezastąpionych. tylko ja i nikt inny, po trupach do celu, a kolegować będę się tylko z równie wspaniałymi, bo zazdrościmy sobie po równo.

nie. dopiero na końcu prelekcji pani mgr psychologii opisała zaburzenie typu "obsesyjno-kompulsywnego".
zapaliła mi się lampka - tak. to ja kiedyś. skłonność do perfekcjonizmu. nigdy nie wystarczająco dobra. nie mogę jeść tego, muszę być szczupła, absolutnie nikt nie może dowiedzieć się, że mam PCOS, bo inaczej przecież bylabym gorsza. a muszę być idealna.
jak zrobię coś równie dobrze, co inni, to na pewno będą chcieli się ze mną kolegować. albo i nie, bo zrobią to lepiej. płacz.

od kilku miesięcy regularnie chodzę na siłownię. zanim nie spotkałam tam osób, które mam wrażenie, że tam mieszkają, nawet nie pomysłałam, że można iść na więcej niż jedne zajęcia dziennie. po prostu - godzina i do domu. cross fit i idziemy jeść , kąpać się i spać. wyciskanie sztangi, workout done, lecimy z powrotem.
są tam natomiast dziewczyny i panie, które potrafią iść na 2 albo 3 zajęcia po sobie. ile dam radę, aż nie padnę na twarz i nie będę mogła jutro wstać z łóżka. ani w sumie wejść pod prysznic, więc nawet nie będę musiała wstawać z łóżka bo zasnę gdzieś w drodze między sypialnią, a łazienką.

właśnie dzisiaj, na tejże siłowni, biegnąc 15 minutę na bieżni, zauważyłam jaki wypracowałam w sobie spokój i brak potrzeby akceptacji. doszłam do momentu, w którym akceptuję siebie w prawie 100% (bo w 100% to byłby już pewnie narcyz ;)). nie chcę, żeby ktoś mnie podziwiał (inaczej- mam na to WJ). ważne, że ja widzę ile robię, co mam, a co chciałabym jeszcze osiągnąć. nie potrzebuję się zarżnąć i/lub wypruć sobie flaków, żeby spalić 200 kcal więcej. wystarczy mi tyle, żeby endorfiny zaczęły buzować i żebym poczuła, że zrobiłam kawał dobrej roboty. jeśli się porównuję, to tylko do siebie sprzed lat. i muszę przyznać- że sprawia mi to ogromną przyjemność, bo wyszłam z olbrzymiego bagna kompleksów, braku poczucia bezpieczeństwa i posiadania w głowie parującej kupy.
4 lata temu nie umiałam pokroić niekrojonego chleba. teraz piekę ciasta w odmianach zarówno super fat, jak i super fit, jem na śniadanie owsiankę, którą umiem zrobić ze wszystkim i na dodatek wszystkim smakuje. co więcej- już wszyscy dookoła mnie jedzą rano owsianki.
2 lata temu w zimowej sesji zjadłam czekoladę i się rozpłakałam. teraz mam słabości i zjadam nieludzką ilość ciasta i cukierków, ale w ogóle o tym nie myślę. mam ochotę- jem. nie mam ochoty, to robię sobie deser z kaszy albo płatków. pyszny, mniej kaloryczny i zdrowszy. a kiedy indziej znów zjem czekoladę.

bo halo- jesteśmy tylko ludźmi! przestańcie od siebie tyle wymagać. nikt nie jest idealny. zajęło mi 24,5 roku, żeby to zrozumieć, ale uwierzcie mi- co to była za ulga!! że tak naprawdę nic nie muszę. że w życiu potrzebuję być tylko sobą i jeśli ktoś myśli że jestem pojebana, bo jem 3 kawałki czekoladowego sernika albo bo nie uczę się dniami i nocami tylko kupuję kolejny karnet na siłownię i robię bica i klatę i spędzam 3 godziny na rozmowie z przyjaciółką albo bo zaczęłam znów palić - to szczerze - mam to w dupie. oczywiście, że wolałabym nie palić, ale do wszystkiego dojdę małymi krokami.

"jezus jak ona tak może. tyle jeść/pić alkoholu/palić/ubierać się w ten sposób/ruchać się z kim popadnie" - zapomnij o tym. bo to, co cię najbardziej wkurwia w innych, najprawdopodobniej jest rzeczą, która kieruje twoim codziennym zachowaniem. albo chciałbyś, żeby kierowała. nie wierzysz? tylko poczekaj, aż sobie o tym przypomnisz.

* sorki, że wplotłam tu moje ówczesne zapędy do ED, ale było to niezbędne.

ale za to na koniec, jako bonusik, mała rada: ZLUZUJ SE. (albo jak to mówi jedna z moich bff: IDŹ SIĘ STRZEP).

sobota, 15 września 2012

i wouldn't count on it

kiedyś myślałam, że chwytliwa dla nastolatków strona na fejsiku "nażarłaś się szczęścia, to teraz rzygaj" traktuje o szczęśliwej miłości, która się skończyła, a Ty chcesz umrzeć (mówię, że tak myślałam, bo tak dawno nic nie poruszyło mego serca, że MYŚLĘ że jak jakaś miłość się kończy, to się cierpi.). w każdym razie, jako że JESTEM CHORA NA PUNKCIE SWOJEJ WAGI, to zmieniłam zdanie na temat tej strony. tutaj krótkie wyjaśnienie- nie mam żadnego ed, nie jestem na diecie, nie jestem grubasem ani nie mam niedowagi. po prostu jestem chora na punkcie swojej wagi co nie znaczy też, że nie lubię sobie opierdolić torebki orzeszków, dobrego ciasta albo kiloton owoców :) i tu dochodzimy do sedna- tj jak się najesz szczęścia, w moim przypadku to np wczorajsza pizza z pomidorami i mozarellą albo kanapeczki/grzaneczki z miodem (!!!!!!! NAJLEPIEJ!!!!!), to później tak Ci smutno że zjadłaś za dużo i przytyjesz, że albo JEŚLI MASZ ED- DOSŁOWNIE RZYGASZ ;) albo jak ja , płaczesz że nie zmieścisz się w kostium kąpielowy a wyjazd już za 5 dni (!) a później jeździsz 25 km na rowerze albo nie jeździsz bo jest zimno i dalej płaczesz ^^

dlatego, w związku z tym, że dziś jest mega zimno i po przejechaniu kilometra od babci do domu prawie zamarzły mi dłonie i szyja, odpuściłam sobie wykręcanie kilkunastu kilometrów, bo wolę jechać pół kilo grubsza ale zdrowa :( za to przypomniałam sobie ile radości przynoszą ćwiczenia w domu. nie robiłam tego bardzo dawno, bo jak było ciepło i miałam rower, to czego mi było więcej potrzeba do szczęścia? a teraz, no cóż, trzeba szukać alternatyw. więc włączyłam sobie jakiś półgodzinny trening na jutube i oto siedzę: zmęczona, ale szczęśliwa. że spaliłam trochę swojej ogromnej kolacji (nie wyłączającej grzanek z miodem i winogrona- standard) i wyrzeźbiłam trochę bardziej uda.

a już jutro na śniadanie kolejna pyszna owsianeczka. zdrowy tryb życia może być, a nawet- NA PEWNO JEST, fajny :)

piątek, 31 sierpnia 2012

life's a bitch

ale! dawno tu nic nie pisałam. pomyśleć by można, że nie interesuję się już w ogóle muzyką i to, że studiuję w Katowicach - stolicy polskiej alternatywy, nie mobilizuje mnie do tego, żeby o tym w ogóle wspomnieć. już biczuję się w myślach za to, że nie byłam w tym roku ani na OFFie ani na Nowej Muzyce, ale KURWA. pole namiotowe na Openerze tak mnie w tym roku rozochociło na wszelkie kempingi świata, że wolałabym chyba spać na dworcu. albo w lornecie. bo wadą mieszkania w akademiku jest niestety to, że na wakacje się z niego musisz wynieść.

w każdym razie zamiast muzyki interesuje mnie teraz trochę bardziej (znaczy nie no, muzyka zawsze na podium itp itd ale te wakacje nie są pod jej patronatem) tzw healthy lifestyle. odwiedzam różne blogi o zdrowym odżywianiu i bieganiu, sama staram się W MIARĘ regularnie jeździć na rowerze (o dziękuję Ci zbawienny deszczu miodzie na serce wysuszonej ziemi za to że wróciłam dziś do domu w stanie w którym wyszłam rano spod prysznica, ani nie zmęczona ani nie kalorio-spalona jedynie mokra i zmarznięta), czasem nawet biegać (!!!!!! - ja z moim BRAKIEM wydolności!) i jeść smacznie, ale zdrowiej.
aczkolwiek niestety jak wchodzę do cukierni i widzę struclę serową to kończy się to później błaganiem wagi, żeby wskazówka drgnęła wstecz, płaczem i j/w zmoknięciem na rowerze. na szczęście jutro też jest dzień ;) a do wyjazdu do Bułgarii jeszcze niewiele ponad 2 tygodnie więc trzeba zrobić sobie figurę, którą można będzie chociaż przez 2 dni zaprezentować w kostiumie. a przynajmniej zadbać, żeby z obecną nic się nie stało. chociaż kurewska pogoda mi tego wcale nie chce ułatwić :)

ale! będę walczyć.

sobota, 27 sierpnia 2011

music is my boyfriend

jako że wyrażeniem, które najlepiej mnie opisuje jest "every moment in my life has a soundtrack" + jako że parę dni temu w końcu dowiedziałam się jak nazywa się piosenka Cieślaka i księżniczek, w której zakochałam się rok temu, to przedstawię kilka faktów z mojego życia:

Cieślak i księżniczki "The See and The Sun" - OFF 2010, scena trójki, godzina chyba między 16-17, ja, siedząca po prawej stronie, śmiejąca się z kolegi ze studiów w okularach przeciwsłonecznych w namiocie;
Crystal Castles "Air War" - w tym roku, stoję i czekam na koleżankę w akademiku, która dyskutuje z recepcjonistką, słyszę TO jako dzwonek jakiegoś random guy i powstrzymuję chęć propozycji ślubu z nim (z guy'em, nie dzwonkiem) w las vegas;
Party Harders vs The Subs "The Pope Of Dope" - wszystkie imprezy zeszłorocznych wakacji, szczególnie posiedzenia u Szymcia;
Caribou "Odessa" - 21 grudnia 2010, ciąg dalszy wieczoru kawalerskiego, na którym znalazłyśmy się w szalonych okolicznościach, weronika włączająca to na youtubie i ja przełączająca na
Health "USA Boys";
Coldplay "Yellow" - Opener 2011, ja idąca z Colą po przecudownym koncercie Two Door Cinema Club w stronę maina, widząca pełno żółtych światełek i słysząca tę pieśń.

jest tego WCHUUUUUUUUJ więcej, ale no, nie będę o 3 w nocy siedzieć nad folderem "muzyka" i próbować przypominać sobie wszystkiego step by step. regularnie natomiast będę uzupełniać ten typ postów.